14

 Trzynastka już przeszła, przyszła teraz czternastka. Poprzednia trzynastka z pechem, zmarnowanym i ze znikającym echem. Jakże to mocno boli, kiedy myślałeś nad tym tyle, a tu klapa, nie ma słów. Nie ma ich w tyle ani w przód, po prostu wszystko rozmyłem.

Przeszedłem wszystkie ulice, na wskroś i za mną, pusto, nic nie widzę. Ciemne momenty, trafiłem nawet na palące się znicze, ale nie mogę przypomnieć sobie, jakie były wtedy chwile. Po szotach się rzucałem, bełta ze zemdlenia oddałem i zniknęły, bo takie jest życie. Oddala się chwila i te wszystkie momenty, kiedy za oknem odpływają okręty. Jeden za drugim, większy i mniejszy, a tamten jest największy. Podziwiam je, kiedy moja łódź stanęła na redzie. Było minęło, na afrykańskiej wodzie, nieopodal Senegalu. Sympatyczni ludzie, noc sylwestrowa, trzeci oficer strzela z flary morskiej, co w sumie jest wykroczeniem, czy nawet przestępstwem, ale to afrykańskie morze, więc tu możesz więcej, najwyżej karę się zapłaci. Jakże miły człowiek, kto by pomyślał, że w sobie miał więcej serca i europejczyka niż niejeden Polak we własnej osobie, a przecież był Pakistańczykiem. Człowiekiem, który kochał życie i picie. No jak Pakistańczyk pijany chodzi, a jakże, jak ja cały jointami spalony, kiedy opuszczałem afrykańskie morze. Mohamed miał na imię i góry złotego serca, a Polacy. Nie pytajcie, bo o ile wśród nas są mili ludzie, o tyle są inni, którym wszystko się nudzi. Ci mili się nie zmieniają, ciągle się uśmiechają.
Mija czas, jak zdarta płyta, która się coraz gorzej czyta, jak człowiek i tyle faktów z przeszłości zapomina. Zamglone chwile, postacie, całe życie. Wspominam z nostalgią załogę, którą poznałem przed odbiciem. Przypominam sobie Jasia, starszego o całe pokolenie, a przy tym bardzo przyjaznego, jakby człowiek odnalazł na nowo życie, no może przesadzam, był tylko stewardem, o nie, on był moim kompanem, gdzie nie liczyło się dla mnie, kto gdzie jest, a kto kim jest. Jak człowiek z biegiem lat wszystko zapomina, bo jeszcze zadaję sobie pytanie, kto tam jeszcze był. Jaśko był sumiennym kolegą z pracy, z problemami żołądkowymi, ale co najważniejsze bardzo bliskim. Odpowiedzialny, wykonujący wzorowo swoje obowiązki. W lotki graliśmy i ciągle o czymś gadaliśmy. Dziś to już bez znaczenia. Kiedy próbuję sięgnąć pamięcią, nic już nie ma w mojej głowie. Także przypominam sobie marynarza, dużego rosłego z nadwagą faceta, człowiek dusza i znikną z pamięci, nawet imienia nie pamiętam, ale zaraz to nie marynarz, motorniczy z maszyny, lecz sylwetka bez imienia. Sięgam wzrokiem i widzę drugiego, Kaszuba, tylko że głowa boli, bo strasznie wstrętnego i zawziętego. Bosmana, którego też lubiłem, ale trwoga wielka, chyba mnie lubił i chiefa, pierwszego oficera Krzysztofa, bardzo kochanego. Krzyś był mi wzorem, dobry i kochany człowiek, nigdy go nie zapomnę. W sumie nic dla mnie nie zrobił, ale przyszedł, pokazał, powiedział coś miłego, tylko tyle lat minęło, prawie już nie ma go w mojej głowie. Jureczka nie zapomnę, jakże dziwny człowiek, a kłopotu, co niemiara, ciągle pijany i w dyskusje jakieś wchodzi, jak kupa w klozecie. Pierwszy raz w życiu zobaczyłem ciężki to przypadek alkoholizmu. Tak, to był człowiek chory na alkohol, ale jak to na statku, nie jest lekko, a tu każdy pije, choć większość umiar ma do alkoholu. Do roboty chętny, mógł całe dnie na pokładzie robić. Człowiek zupełnie zamroczony, niekumaty, w sumie nie dyskutuje, tylko mendzi i ma pretensje, że nie wiadomo o co chodzi. Jak też przypomina mi się załogi mechaników, ludzi od silnika złota rączka, Henryk. Człowiek drobnej postury, za to miły z niesamowitymi zdolnościami. Jeszcze elektryka Wiesia, ach to był gość, jakże pomocny i miły. W końcu pamiętam następnego sympatycznego człeka, kucharza Krzyśka, ależ to był fajtłapa, a żebym umiał coś ugotować, bym mu pomagał, trochę była z nim wielka mina, bo on nic nie potrafił. Tragedia straszna, facet samo serce, lecz problemów więcej niż najgorsze błoto. Było mi smutno, kiedy Krzyś musiał do domu wracać, dużo serca, Mahomet to samo mówił, a tam był zapierdol, ciężka praca. Za Krzysia przyjechał Jacek. Gotować może i umiał, choć dupy nie urywało, za to ciężko się z nim współpracowało. Jakoś przetrwałem, ale nikomu nie życzę takich ludzi na drodze. Również przypominam sobie kapitana, Brytyjczyka, który na statek sprowadził żonę i dzieci. Dwie miłe córeczki, które biegały wszędzie, tuliły się do mnie, jakby z próbą wykorzystania, tylko że lat miały niewiele, o dziesięć za mało. Pamiętam Pawła Rosika, niewiele ode mnie starszego, ale też zawziętego i upartego, choć nie do końca, potrafił sobie odpuścić oraz Piotra Grabowskiego. Piotrek był moim kompanem, przyjacielem, facetem, którego chętnie znów bym spotkał i pogadał. Zresztą z Piotrkiem nie trzeba było gadać, wystarczyła sama obecność, jakby na tej samej fali. Bardzo sympatycznego kolegę, a nawet przyjaciela, lecz coś mu się przytrafiło, coś zepsuł, boom się gdzieś obsunął i musiał do domu wracać. Niestety, a ja zaraz po nim wracałem, bo mi było smutno. Był tam też radiotelegrafista Sparky rodem z Pakistanu, taki dostojny, co to nie on i Rehan mój kolega z Pakistanu. Z racji wieku dogadywaliśmy się, ale Rehan był zupełnie inny. Nie można było się z nim napić alkoholu ani marihuany zapalić. Był bardzo religijnie zindoktrynowany, na dziwki nie chodził i tylko trwał na tym statku. Smutne życie i zupełnie inne cele. Na statku zarabiał bardzo dużo pieniędzy jak na życie w Pakistanie i oszczędzał, a ja nie oszczędzałem, wolałem poznać życie. Bardzo mu współczułem, bo kucharz Jacek, jak to kurwa ludzka, karmił go nie baranem, a świnią. Kompletny brak poszanowania do czyichś wartości, szczęście miał, że go nie sprzedałem, bo by mu łeb ucięli, szybciej niżby się tego spodziewał.
Taka była załoga, na statku na moim Cliprze, przygód owoc. Clipper Fidelity, tak się nazywał ów statek, nic wielkiego, stary pływający złom mający ze dwadzieścia lat za sobą, lecz dał mi bardzo wiele. Piękne, a zarazem smutne chwile. Jakżem wtedy był głupi, oh, ale pragnąłem poznawać życie i znalazłem się tam właśnie, kiedy było mi to bardzo potrzebne. Takie było wtedy moje życie, mając na karku dwadzieścia jeden lat.

Na statek dotarłem drogą lotniczą. Samolotem z Warszawy do Amsterdamu, a potem z Amsterdamu polecieliśmy do Johannesburga, i następnie polecieliśmy jeszcze kawałek do Cape Town, gdzie rozlokowani jak paniska w hotelu czekaliśmy na naszego Clipperka. Zanim dostaliśmy się na lotnisku, cała załoga zebrał się pod Intraco, gdzie było biuro dla marynarzy, które załatwiało dla nich kontrakty. No to jak jedziemy, autobusem krzyczą, mówię, że nie ma sensu, wielu nas, taksówki zbierzmy i jedziemy. Cisza, strach.
- To strasznie dużo kosztuje — wykrzykuje Jurek i oznajmia, że szkoda po trzysta dolarów na taksówkę. Złapałem się za głowę i mówię.
- Jakie trzysta dolarów, co najwyżej dwadzieścia złotych — bo tyle kosztuje kurs na lotnisko. Oznajmiam, że nie ma się, co bać.
- Trzeba zatelefonować po taksówki, wezwać radio taxi.
Jurek się patrzy na mnie i mówi.
- Na pewno nie będzie drożej — odpowiadam.
- Nie ma się, co martwić — Krzysiek, chief poprosił, żebym zadzwonił po samochody. Wtedy nie było jeszcze telefonów komórkowych albo miało je niewiele osób, więc trzeba było dzwonić z budki telefonicznej.
Taksówki przyjechały, a kierowcy za kurs nie wzięli więcej niż po piętnaście złotych. Potem była euforia. Ktoś krzyczy.
-Krzysiu, ale żeś załatwił — marynarze wdzięczni i zadowoleni, bo nie musieli jechać z bagażami w autobusie, tłuc się daleko na przystanek, a potem jeszcze na lotnisko na Okęciu. Ktoś krzyczy.
- Krzysiu, muszę sobie zapisać nr telefonu do taxi, bo jak będę wracał, już nigdy nie wezmę taksówki z lotniska, bo nas strasznie oszukują — rzeczywiście tak było, na lotnisku była mafia taxi, która zdzierała na powracających zza granicy. Normalnie za kurs trzeba było zapłacić kilka dolarów, a taksówkarze chcieli nawet po kilkaset. Taki w owym czasie mieli sposób na życie, pod okiem miasta, lotniska, policji, tak wykorzystywali biednych i nieświadomych ludzi.
Sprawy szybko załatwione, odprawa i do samolotu. Jest cała załoga, lecimy do Amsterdamu, gdzie będzie przesiadka do drugiego samolotu, którym polecimy do Republiki Południowej Afryki. W Amsterdamie cała załoga się w kołeczku się zebrała i gadają, przypominają sobie poprzednie wspólne rejsy. Piotrek Grabowski nadaje najwięcej, ale jeszcze go nie znałem. Wiele nie mówiłem, w sumie tylko byłem obserwatorem. Nie był to mój pierwszy lot ani rejs statkiem, ale mimo wszystko, nikogo tam nie znałem, choć całą załogą zauroczyłem swoim taksówkarskim cwaniactwem. Wszyscy na głos, och, jakby nie ten Krzyś, jak byśmy się tu dostali. Czułem się tak, jakby mnie wszyscy kochali. Siedzenie w kółeczku trwało kilka godzin, w końcu się doczekaliśmy. Udaliśmy się do samolotu, który nie był najmniejszy, jumbo jet, sam nie pamiętam. Trzy albo dwa rzędy foteli z lewej, na środku z pięć i po prawej następne rzędy. Pech chciał, że załoga miała miejsca w tylnej części samolotu, a ja sam jak palec na dziesięć godzin lotu znalazłem się bliżej przodu, na środku, z miejscem dla palących. W czasie lotu widziałem tylko, jak załoganci, co chwilę urządzali sobie spacerki w moją okolicę, bo z tyłu nie mogli palić papierosków. Ja panisko, mogłem palić, ile chciałem, a przede mną były już rzędy dla niepalących. Ja panisko, a obok siedziało jakieś chamisko, produkcji brytyjskiej, które specjalnie chuchało dymem na ludzi w rzędzie przedtem, ponieważ miało czelność poprosić o niepalenie. Mnie takie zachowanie nie przyszłoby do głowy, choć byłem z zacofanej postkomunistycznej Polski. Stewardesa prosiła mojego sąsiada z fotela obok, żeby nie dmuchał, na ludzi przed nami, ale nie chciał ustąpić, mówiąc, że ma bilet dla palących. Stewardesa próbowała oddzielić rząd nieszczęśników zasłonką i jakoś tych kilka godzin minęło. Samolot wylądował w Johannesburgu i dalej odleciał do Cape Town, na którym cała załoga opuściła samolot. Jakimś podstawionym autobusikiem podjechaliśmy do hotelu i tam w oczekiwaniu na statek przebierałem nóżkami, żeby zwiedzać miasto. Jakżem był zdziwiony, bo sumie pierwszy raz stanąłem nogą w Afryce. Dużo tubylczej ludności i taniej whisky w sklepach, bo za pięć dolarów od butelki. Obyłem się smakiem.
Statek z Indii z ładunkiem ryżu wpłynął do portu, a my cała załoga żeśmy na niego pojechali zamustrować. Zmienialiśmy pakistańską załogę, która trochę syfu nam zostawiła, więc wszyscy, cała załoga jakby na nowych włościach. No i oczywiście ja, oczko całej załogi, kochany Krzyś. Po zamustrowaniu statek odpłynął, a zatrzymał się w Cape Town tylko na chwilę, żeby zmienić załogę i przyjąć prowiant. Załogi było dwadzieścia jeden osób, więc prowiantu było dużo i biegania, a potem wszystkiego układania. Noszenia warzyw, piwa, wódki, coli, kiełbasy i kartofli. Ryżu nie było w zamówieniu, bo cała ładownia ryżem zawalona. Ryż był z darów dla ubogich i głodujących Afrykanów. Śmierdziało tam takim fetorem z trociczek, kadzidełek zapachowych. Miliardy karaluchów i brud w kuchni. Kible czarne niczym na dworcu centralnym w Warszawie. Wszyscy od stewarda po chiefa wzięli się za szorowanie, malowanie, sprzątanie, a statek był już w rejsie. Mnie najwięcej czasu zajęło sprzątanie w magazynach kuchennych. Było tam dużo jedzenia i trzeba było ze wszystkim porządek. Pomagali marynarze, kto miał wolne ręce. Za magazynem była chłodnia, gdzie były przetrzymywane pomidory i papryki, a dalej zamrażalnia i ryby stare, których chyba nikt nie chciał jeść. Poza tym, kuchnia, w której było wszystko brudne i czarne. Szorowania tego, że aż z nadmiarem, ale kroczek po kroczku, robiło się lepiej.
Również trzeba było coś zrobić z własnymi kabinami i kojami. Moja kabina znajdowała się na lewej burcie, na dolnym poziomie nadbudówki, zaraz przy wejściu. Przed wejściem była kabina kucharza, za moją kabiną od wejścia do nadbudówki korytarzem znajdowała się kabina Piotrka, a za nią kabina stewarda Jasia. Na środku z przodu nadbudówki oddzielonej od drugiej części korytarzem nie pamiętam, co było, poza tym, że po prawej stronie była ubikacja, może kabina bosmana. Z tyłu były prysznice i toalety, a z prawej burty kabina Pawła i kilku innych marynarzy.
W mojej kabinie nie było nic specjalnego, bieda, ale nie narzekałem. Po prawej od drzwi umieszczona została umywalka, za nią biurko z szufladą, a nad nim wentylator. Z lewej strony przy drzwiach ustawiona metalowa szafka, a na końcu koja, z przysłoniętym zasłonkami bulajem. Wiele miejsca tam nie było, ale się zupełnie bez trudu w nim mieściłem. W sumie było tam przyjemnie i przytulnie jakby w we własnym malutkim mieszkaniu.
Na pierwszym piętrze były kabiny oficerskie oraz elektryka, na drugim kabinę z lewej burty miał starszy mechanik, a z prawej kapitan. Starszy mechanik jest drugą osobą na statku po kapitanie i dlatego miał kabinę na samej górze. Niezbyt duża kabina, ale o wiele lepsza niż reszty załogi.

Przyszło nam sprzątania i szorowania, ale daliśmy radę, w sumie dlatego była tam nasza załoga, która miała przejąć statek po Pakistańczykach. Dziwne było moje uczucie, kiedy wchodziłem na pokład, coś zupełnie nowego, pół roku przygód i tak się tam zaczął tam mój kawałek życia. Statek w końcu odpłynął i pojechaliśmy do Senegalu, tego, gdzie trzeci oficer wypuścił różową flarę.






Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Dlaczego kobiety głosują na Konfederację?

Koty

Górska wycieczka