Pogięty świat

 Jakże to wszystko jest pogięte, skręcone i zależne, a światło i tak się przebija, przechodzi przez kolorowe witraże i rozszczepia się w pryzmacie.
Człowiek jest taki malutki, nie może świata zmienić, a jeszcze fatalniej, kiedy nawet własnej myśli pokolorować nie może. Marzenia nie są duże, nawet małe ich po prostu już nie ma. Przekształcić ostre krawędzie w obłe, ale czy takie ma być jego życie? Obłe życie, co to za fantasmagorie, lepiej kiedy za tęczowym odbiciem, ale nie wiadomo, którym, w końcu nastanie jego ostatnia zamknięta na wyrzucony klucz chwila.

W kolorach tęczy na różowe zakręty, a co kiedy kolory są brunatne albo czarniawe?
Różane aleje i lawendowe tarasy. Muzyczne kolory, niebieskie dźwięki i czerwone gitary, te twoje i ulubione. Także inne myśli nieciekawe, a nawet te koloryzowane. Życie nie jest koloryzowane i nie będzie, dopóki gdzieś jest jakieś nieszczęście albo ktoś zabija jakieś życie.
Dziecko na granicy lub w domu w miejscu napadniętym przez zbrodnicze reżimy, a czy dzieckiem nie jest wilcze szczenie, zamordowane przez myśliwych?
Popłoch, strach, cierpienie, walka o ostatnie miłości skrawki. O drobinki, które kolorują życie nasze, lecz one już nie takie, nie małe, a wielkie, ogromne, nie skrawki. Za duże dla mnie, lecz w napięciu trzymają oczy niebieskie. Później nadchodzi ciepły dotyk skóry, ciała miękkiego, słodycz ust twoich, spragnionego wnętrza i mnóstwa tkliwości.

Czasem się zgubię, nie wiem, kim jestem, zapominam, co było sensem, kiedy odkrywam, że bez schowanych oczu, szczęścia nie będzie. Stanie głaz obślizły na środku wszech obecności naszej, kiedy ciekną z nas miłości obrazy, w nutach zaplątane poprzez wsze nasze gwiazdy, wszelakie światełka i humorzaste zajęcia. Jakby porobić temu wszystkiego zdjęcia, ale czy one oddadzą nam choć trochę tego, co było, czy zastąpią odrobinę marzeń?
Zajęci w piekle byli, aliści się odnaleźli i siedzą teraz, na werandzie w ukłonach zakłopotani złapani za końce, za ręce, za siebie. Wtłoczeni w siebie, w swoje wszystkie uśmiechy i nieskładne myśli. Pragnienia oraz serca uderzające do siebie, we swe melodie zaplątane we włosach złocistych, warkoczach, jakby skałą się stali i na wieczne trwanie zakochani – acz źrenice się ścieśniły, niczym kropeczki, lecz bez morfinowej ucieczki.
Jakże głęboko w sobie człowiek żałuje, że nie uciekł światu kiedyś albo że nie zmiotło go życie, cierpienia nie ukoił morfiną i heroiną, lecz aż do ostatniej minutki, upaść byłoby miło i już więcej się nie obudzić.

Odkryłem i już wiem, dlaczego atmosfera stała się taka toksyczna, co było źródłem tego nieszczęścia.
Huśtawka emocjonalna, za duża, zbyt wielkie obciążenie, ogromne utrapienie.
Nie, to nie był ptasi śpiew, a rany rozdarte na nowo, ból istnienia, samotność we mgle, bez wyjścia i drogi na wierch. Fala morska oraz breja, która zakrywa całego mnie i lustro, w którym widzę przeszłości ściek. Triumf cierpienia nad szczęściem. Szczęściem, które już było, a teraz zapadł się i go już nie ma.
Bezwartościowa dusza, która nie zasługuje na nic, szlachetnego szuka ujścia, sposobu, żeby uciec w najdalszą otchłań, daleko za widnokręgiem i z nadzieją, że jej nikt tam nie znajdzie, a może ukojenie znajdzie tylko w niebie?
Samolubne spojrzenie albo narcyzm i myślenie o tym, gdzie znaleźć to szczęście. Zostawić wszystko za barierą, którą raz przechodzi dusza, ale czy tak się godzi? Gdzie empatia, niby są jej całe oceany, lecz jej dla własnego życia nie ma. Biegłem przed siebie, lecz straciłem wenę, tempo spadło i zostały pomyje.
Ktoś otworzył oczy dla mnie, a potem posłuchał serca mojego, które zaczęło bić temu komuś, lecz dzwony były za duże, jednakże szczęścia mu to tyle dało i nieszczęście się rozeszło, ale mnie się źle stało. Było, znikało i co rusz znów wybuchało, miłości pragnienie nasyciło się, aż zatęskniło, osamotniało i znów się pojawiła iskierka, po czym kolejny raz zgasłą się stała i potem wróciły demony ogromniaste, które zabrały jego wnętrze do skarpy nad przepaścią. Życie się wywraca, a kiedy się potknie o własne rozmysły, wtedy wpadnie w przepaść, w głębinę samotności, na samo dno, gdzie nie szumi krew, nie bije serce i zamknięte są oczy.
Dokona samospalenia, dekapituje się i już nie powróci.

Ziemia jest przeludniona, czy ktoś myślący zaprzeczy? Nie, bowiem takie są naukowe wypadki, ocieplenie klimatu jest tego dowodem, choć przyczyną garstki i jednej z dziesięciu osoby, a kiedy odejdę, wtedy już nikt nie pomyśli o mnie, znikną wspomnienia, zostanie jakiś ślad, po czym te same cząsteczki i atomy zmienią swój bieg i zamienią się w kolejne życia albo nic, bo w przyszłości życie na ziemi wyginie, więc ów odradzanie zniszczone zostanie przez ludzką pychę. Oszczędzić przeludnionemu światu życia. Jednego z tych przyczyniających się ludzkiej tragedii już nie będzie. Zobaczcie, jakże będzie słodkie marzenie, kiedy świat się ratuje, oddając swoje życie. Świadomość stwarza atmosferę, która głęboko we wnętrzu zmusza człowieka do samounicestwienia, lecz tak jest w imaginowanym świecie.

Nie potrafię wybaczać i najgorzej, że tylko samemu sobie nie potrafię i już nie zniosę każdej kolejnej myśli. Zadaję ból kochającemu przyjacielowi, który czeka na mnie. Oddalam się, znikam za zasłoną, za kotarą i murem. Walę głową w mur usilnie, bo strasznie kocham przyjaciela, lecz dążę do zagłady. Zaraz stracę przyjaciela, a potem już mi nic nie zostanie, nie będę miał po co myśleć o jutrzejszym poranku o kolejnym wyzwaniu o następnej dobie.

Kwiaty zakwitną, będą nakarmione, napojone. Defetyzm ich nie dopadnie, chyba że ktoś im zabierze wodę.
Czy mnie ktoś zabrał wodę?
Wydaje mi się, że sam sobie ją zabrałem i teraz usycham, w sumie już umarłem. Zdolność przekształcania myśli w litery na pustym obrazie nie świadczą o niczym więcej. To tylko znaki, które będą puste za chwilę, bo nikt ich już potem nie zobaczy. Jak wszystko, co stworzymy i każda myśl gdzieś przepadnie. Śladu nie będzie, jednego najmniejszego znaku, nawet kropeczki jednej się nie ostanie.

Przyjaciel mówi, że tam tym wspólnym jestestwie żyją gołębie i kwitną baśnie kolorowe. Chce pokolorować ciemną ziemię i niebo zamienić w niebieskie, na którego tle pojawią się promienie słoneczne. Po co mi to, dlaczego mam się teraz poddawać, przecież z każdą chwilą będzie coraz gorzej? Strasznie, zwyczajnie nie do zniesienia, lecz ów przyjaciel nie rozumie, że mnie już nie ma, choć ma nadzieję. Skonałem. Pytanie dlaczego? Lecz w tym punkcie nie odpowiem, acz moja wina, żem zdechły.
Stałem się bezużytecznym warzywem, kompletnie obumarłym i tworem, który zeschnięty leży na ziemi. Leży taki bez serca i rozumu, sparaliżowany bez wstydu.

Nie w tym rzecz, co ze mną. To nie ma znaczenia, kompletnie się nie liczy. Jest proste, jednym krokiem, ruchem w nieznane, którego nie ma. Straciłem wiarę, kompletnie ode mnie odeszła i pewnie mam rację, lecz nie będę się z nikim sprzeczać.
Więc w czym rzecz?
Problem jest taki, że nie spodziewałem się, że z mojej huśtawki emocjonalnej wyjdzie taki ambaras. Nie sądziłem, że może mnie sieknąć w ten sposób, byłem wręcz przekonany, że takich odlotów po mojej ciężkawej depresji więcej nie będzie. Owszem, zdarzały się koszmarne chwile, nie powiem, że były miłe, ale przechodziły szybko. Jakiś czas temu zaliczyłem upadek, ale to było z niuansów życiowych, a teraz jest czymś zupełnie innym. Wtedy ten ktoś przyszedł i uratował, a teraz już odwaliłem kitę.
Raz, że stawiam swojego przyjaciela w bardzo trudnej sytuacji i zamiast mu pomagać, sam się pogrążam. Dwa, że tak nie wolno. Może to przez to, że przyjaciel odmówił ode mnie pomocy i straciłem w niego wiarę. Poczułem się odrzucony, jak kamień wrzucony do wody i zawiedziony. Oszukany i okłamany, lecz to zupełnie inna narracja i nie będę wnikał, bo rozumiem głębiej, a może nie? W moim mniemaniu niepotrzebnie za głęboko i kompletnie niepotrzebnie, aczkolwiek od tamtej pory pękły jakieś cumy i się oddalam. Odpływam, wychodzę w nieoczekiwanym momencie, zamykam za sobą drzwi i nie wracam. Palę mosty, pożogę za sobą zostawiam. Z serca zostały okruchy z miłości wspomnienia, lecz kocham strasznie i kiedy stanę przed ścianą, aż mnie ściska i płaczę.
Przyjaciel czeka na mnie, wierzy we mnie i oddaje całe swoje serce. Lecz duszę tę miłość, zabijam swoim istnieniem, w końcu ucieknie i nie zostanie nic więcej.
Potrzebuję transgresji i czegoś takiego, co by mnie tknęło, lecz już jest za późno, tak mi się wydaje. Nie ucieknę od tego, nie wiem, czym trzeba byłoby kolorować mój świat, żebym zawrócił, w sklepie nie ma takich farb.
Zresztą nie mam po co, i tak przyjaciela nie będzie, bo nie chce albo nie może, bo musi, a ja czekać nie będę. Czy na pewno nie będę, może się przełamię, lecz ludzką rzeczą jest błądzić. Popełnię błąd, a na pewno i nie jeden, a potem tych oczu już nie będzie. Nie wierzę, że przetrwa, żeby ratować i pompować w to serce.
Zakończę tę chwilę, choć mam nadzieję, lecz po co? Dla przyjaciela, dla niego warto oddać życie, on tego nie wie, nie rozumie i nie wierzy. Wciąż liczy, układa bilanse i księguje, lecz nie na tym koncie, nie wyjdzie mu rachunek zysków i strat, stornem na czerwono poprawi, nie sądzę. Kiedyś było tak w rachunkowości, dziś już tylko elektroniczny fałsz. Sęk w tym, że w tym sercu fałszu nie ma, tylko jest w niewłaściwym momencie. Już do mnie nic nie przemawia, nic się już nie dzieje. Nie czuję tego, skończyło się moje marzenie, zakończył się ten epizod. Scena z filmowego kadru, tragedia w teatrze, miłość zamknięta za żelazną bramą.



Kajdanami skuty, zamurowany. Kajdan nie rozbije patykiem, murów głową nie przebije. Nic więcej mi już nie zostało, choć szczerze bardzo bym chciał zostawić furtkę nadziei, tylko w takich okolicznościach się nie da, nie ma takiej możliwości.
Pozostało sadzić kwiaty na grobie moim, nic ze mnie innego nie będzie. Może jakieś słoneczniki albo inne nieznane jeszcze nikomu, jakby w ogrodzie botanicznym lilie i storczyki.

Zasiać nadziei trochę, tylko nie widać, nie kiełkuje. Może za mało wody lub ochoty. Róża za bardzo była zdeptana. Sponiewierana do ostatniej myśli. Już chciała pójść do diabła, lecz wciąż tu jest. Czekała na mnie, a ja ją próbuję zawieźć, zostawić, wyrzucić serca, jej i moje. Róża jak to kwiat, niby taka nijaka, lecz piękna, dystyngowana.
Czy zdoła pokolorować mój świat, czy moja róża jest na tyle czerwona, żeby czerwienią swoją przykryć moje szarości?
Mam dać nadzieję, lecz nie wiem, czy zdołam – nie mam siły, ciśnienie za wysokie, już są zwiotczałe mięśni i oślepłem zupełnie, już nie jestem kotem, stałem się kretem we własnym ogrodzie. Może będzie lepiej, kiedy zostawię różę. Będzie płatki z tęsknoty gubić, liście opadną, ale tak lepiej niż żyć w ciągłym stresie, że jutro przy niej mnie nie będzie.

Jednak trzeba dać nadzieję, trzeba pomyśleć o innych. Czy zdołam do jutra wytrzymać. Nie chcę zabijać tej miłości i chcę, żeby kwitły motyle i różne takie wspaniałości, pragnę oddechu, a także nie dostać wylewu. Zaraz dostanę i tyle ze mnie zostanie, chyba że róża, dla niej zostanę, bo kto da jej wody? Kto inny nakarmi szczęściem, kto będzie się troszczył i ochroni przed deszczem, kto ogrzeje i uchroni przed mrozem?
Beze mnie sama zostanie, serce jej pęknie i cieniem się stanie. Szarym strachem na ścianie, pudłem, młotem lub kłopotem. Jej piękno przeminie i skończy się rozradowanie. Z różami tak bywa, że delikatne są bardzo, choć kolcem ukuć potrafi, lecz tylko ze strachu, że sama zostanie.

Czy warto żyć dla niej, dla tych kilku wrażeń. Najgorsze w tym, że warta jest tego, żeby życie oddać jej całe. To jest jeszcze gorsze niż śmierć? Ciągle dbać trzeba o różę, a po śmierci nie będzie nawet jednego promyka, więc nie jest.
Nakarmić miłością wystarczy, żeby kwitła i sercem moją duszę tuliła.
Co jutro się stanie, co przyjdzie, czy znów przy mnie będzie?
Trudne pytanie, wielkie wyzwanie, bogowie się wściekną, bo im słońce skradniemy.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Dlaczego kobiety głosują na Konfederację?

Koty

Górska wycieczka